Mamy dziewięćdziesiąte urodziny Komunistycznej Partii Chin i sześćdziesiątkę tak zwanego „pokojowego wyzwolenia” Tybetu. Rząd świętuje je tak rozrzutnie, że planecie może nie starczyć sił, mimo to miliony przymuszane do czczenia tego państwa i jego rocznic nie czują żadnej radości i widzą w nim największego wroga pokoju i demokracji, a dla Tybetańczyków to najczarniejszy dzień utraty dwóch tysięcy lat niepodległości. Wymuszanie czerwonej chorągiewki z gwiazdkami na każdym dachu boli jak pchnięcie nożem.
Władze lokalne w Draggo (chiń. Luhuo), w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan żądają od Tybetańczyków informacji o szczepieniach i stanie zdrowia krewnych za granicą, strasząc opornych „odebraniem meldunków i świadczeń”.
Według tybetańskich źródeł w Darcedo (chiń. Kangding), w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan zatrzymano dwie osoby „podejrzewane o kontaktowanie się z krewnymi za granicą”.
Po raz pierwszy zobaczyłam ojczysty kraj, mając dwadzieścia sześć lat. Przez kwadrans stałam na jego krawędzi.
Do granicy Tybetu i Nepalu wędrowałam siedem dni. Pieszo, jak moi rodzice pół wieku wcześniej, tyle że oni szli w przeciwnym kierunku, zostawiając za sobą miejsce, o którym nie mogą już opowiadać.
W Czamdo (chiń. Changdu), w Tybetańskim Regionie Autonomicznym od początku roku władze zmuszają Tybetańczyków, którzy mają krewnych za granicą, do instalowania „aplikacji szpiegującej” w telefonach komórkowych.
Władze chińskie od kwietnia „prześwietlają” mieszkańców prefektury Szigace (chiń. Rigaze albo Xigaze) w Tybetańskim Regionie Autonomicznym (TRA) w poszukiwaniu osób, które mają związki z diasporą.
Według niezależnych źródeł w kwietniu policja „zatrzymała kilka osób” w Driru (chiń. Biru), w prefekturze Nagczu (chiń. Naqu) Tybetańskiego Regionu Autonomicznego.
Lobsang Tenzin 20 czerwca próbował dokonać samospalenia w Dharamsali na znak protestu przeciwko „parlamentarnemu impasowi” i zachowaniu nowo wybranych deputowanych.