Bhuczung D. Sonam: Kto będzie następnym Dalajlamą?

Pamiętam, jak pewnego wieczora w październiku 1989 roku dyrektor naszej szkoły wpadł na boisko, wykrzykując coś o „Noblu”. Zamarliśmy osłupiali, ponieważ nic nam to nie mówiło.

Jego Świątobliwość Dalajlama – z którego tamto wyróżnienie uczyniło globalny autorytet – nazywa siebie „prostym buddyjskim mnichem”, choć jest radykalnym myślicielem, próbującym zawrócić ludzkość z drogi egoistycznego konsumeryzmu propagowaniem współczucia. Świat trapiony politycznymi podziałami, wojnami, głodem i falą migracji jak nigdy potrzebuje jego przesłania odpowiedzialności powszechnej i współzależności wszechrzeczy.

Dla Tybetańczyków Dalajlama jest przywódcą duchowym i liderem walki o wolność w okupowanej przez Chiny ojczyźnie. Jego portrety wiszą w zadymionych himalajskich chatkach, luksusowych apartamentach na Manhattanie, w sklepach i taksówkach w indyjskiej Dharamsali, gdzie mieszka od ponad sześćdziesięciu lat. W swoim pokoiku (dwa na dwa metry) moja nieżyjąca już ciotka, mniszka, miała ich kilkadziesiąt. Dla niej, podobnie jak dla milionów Tybetańczyków, Dalajlama był centrum wszechświata i lekiem na obolałe serce.

Z kolei przywódcy Chin widzą w nim zagrożenie i nazywają „wilkiem w mnisich szatach”. Choć nawołuje do niestosowania przemocy i współistnienia, uparcie oskarżają go o „separatyzm”. Nie poprzestają na sączeniu propagandowego jadu, grożąc ekonomicznymi sankcjami każdemu państwu, w którym się pojawi. A i tak najgorsze dopiero nas czeka, gdyż ewidentnie szykują się do wskazania jego następcy.

Ten plan realizują co najmniej od 1995 roku, kiedy to uprowadzili sześcioletniego Genduna Czokji Nimę, reinkarnację Panczenlamy, jednego z najwyższych hierarchów szkoły gelug buddyzmu tybetańskiego. Razem z chłopcem aresztowano jego całą rodzinę. Do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało. Organizowaliśmy demonstracje i strajki głodowe, apelowaliśmy do ONZ. Chin to nie obeszło.

Od trzystu lat Dalajlamowie i Panczenlamowie odgrywają kluczową rolę w rozpoznawaniu swoich nowych wcieleń. Pekin uznał, że mając własnego Panczena, wybierze też sobie Dalaja, ale sparzył się na tym, gdyż Tybetańczycy mają za nic mieszkającą w Pekinie „chińską marionetkę”, którą próbuje się legitymizować sporadycznymi wizytami w Tybecie – w orszaku esbeków i kolaborujących mnichów – płacąc ludziom za uczestniczenie w nagłaśnianym przez rządowe media cyrku.

Znacznie ważniejszy od finansowej marchewki jest jednak kij kampanii reedukacyjnych, inwigilacyjnej „kraty” czy wszechobecnych szpicli z czerwonym opaskami. Stary mnich, który spędził długie lata w więzieniu, powiedział mi, że szkoda mu Chińczyków. „Potrafią tylko wymachiwać bronią i straszyć, a cała ta ich propaganda nie jest warta mojego splunięcia”.

Krótko mówiąc, Chinom nie udało się zdobyć tybetańskich serc. Dlatego teraz wyglądają następnego Dalajlamy i sinizują nowe pokolenie.

W kolonialnych szkołach z internatami – z dala od rodzin i ojczystej kultury – wpaja się dziś chińskość milionowi tybetańskich dzieci. Wtrąca się do więzień za pielęgnowanie narodowej tożsamości czy manifestowanie lojalności wobec Dalajlamy (choćby świętowanie jego urodzin czy posiadanie zdjęcia w telefonie). Chińscy przywódcy zdają się wierzyć, że marionetka na tronie Dalajlamy i przetrącenie kręgosłupa następnemu pokoleniu ostatecznie rozwiążą „problem Tybetu”.

W 2007 roku Chiny ogłosiły „Zarządzenie nr 5”, przyznając Komunistycznej Partii Chin prawo wyznaczania „inkarnowanych” lamów i kategorycznie wykluczając udział „zagranicznych organizacji bądź osób”, czyli Dalajlamy, a więc instytucji kluczowej dla naszej tradycji od czterystu lat.

Chiny nie zdają sobie sprawy, jaki gniew wywołają, jeśli rzeczywiście mianują swojego Dalajlamę. Pokojowe protesty Tybetańczyków, które w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia miały postać ulicznych demonstracji, na początku XXI wieku zmieniły się w falę samospaleń. „Nie jesteśmy w stanie żyć w tym jarzmie i dłużej znosić tortur, które nie zostawiają blizn – napisał w pożegnalnym liście osiemnastolatek. – Męczarnia życia bez żadnych praw jest wiele większa od bólu spłonięcia w ogniu”. Trudno sobie wyobrazić, jaki będzie następny krok.

Kwestia sukcesji nie jest tylko sprawą tybetańską. Mianowanie Dalajlamy przez Pekin będzie miało geopolityczne reperkusje przede wszystkim w Indiach z ich dużą populacją buddyjską i długą granicą z okupowanym przez Chiny Tybetem, z którego tryskają rzeki zaopatrujące w wodę miliard ludzi.

Wiem, że w wielu państwach, w tym także w Stanach Zjednoczonych, przyjęto rezolucje, wedle których decyzja w sprawie sukcesji należy wyłącznie do Tybetańczyków i Dalajlamy. Wsparcie musi być jednak mocniejsze i bardziej strategiczne. Każdy kraj ma własne interesy, ale inwestycja w prawdę gwarantuje dobre rezultaty i stanowi świadectwo wartości, których pozbawione są autokracje pokroju ChRL.

Jako tybetański uchodźca jestem przekonany, że będziemy mieli własnego Dalajlamę i ziścimy marzenie o naszym Tybecie. Jego Świątobliwość zapowiedział odrodzenie w wolnym kraju, podkreślając, że „poza inkarnacją wskazaną przy pomocy prawowitych metod, nie zostanie uznany żaden inny kandydat wybrany w celach politycznych przez kogokolwiek – w tym przez tych w Chińskiej Republice Ludowej”.

Dalajlama powinien zawczasu przekreślić chińskie ingerencje i machinacje, osobiście wskazując następcę, którego uznano by za „emanację”. Ten sposób wybierania inkarnacji (noszących miano madhe tulku) ma swoją historię i gwarantuje sprawną, spokojną sukcesję oraz poparcie społeczności międzynarodowej dla człowieka kontynuującego dzieło Jego Świątobliwości.

Kto wie, być może moje wnuki będą świadkami przyznania Pokojowej Nagrody Nobla następnemu Dalajlamie. Przynajmniej będą wiedziały, co to jest.

 

3 października 2023

 

 

 

Za „Washington Post

Bhuczung D. Sonam jest wydawcą, redaktorem i jednym z najbardziej wpływowych tybetańskich poetów emigracyjnych.