Oznacza to, że od 27 lutego 2009 do 23 grudnia 2017 roku podpaliło sto pięćdziesiąt jeden osób w kraju (w tym dwadzieścia sześć kobiet) i osiem na wychodźstwie. Z tego, co wiemy, zginęło sto trzydzieści sześć – sto trzydzieści w Tybecie i sześć za granicą.
Pokojowa demonstracja 500 mnichów Drepungu, którzy domagają się wolności religii. Policja bije i używa granatów z gazem łzawiącym. Mnisi zostają zepchnięci do klasztoru, który otacza kordon. Władze odcinają też dopływ wody.
Słyszę od ludzi, że u nich w Czamdo pracownikom sektora państwowego, uczniom i emerytom nie wolno modlić się ani dotykać młynów modlitewnych. Uroczystości religijne są monitorowane jak nigdy dotąd. Niedawno mieliśmy święty miesiąc Saga Dała, w związku z czym władze prefektury ogłosiły zakaz odprawiania rytuałów buddyjskich. Uczniowie zostali poinformowani przez nauczycieli, że będą surowo karani za odwiedzanie świątyń i noszenie amuletów. W tamtejszych szkołach uczą ojczystego narzecza na takim poziomie, że większość dzieci nie jest w stanie nawet prowadzić pamiętnika we własnym języku.
Naszej Lhasie grozi zagłada – i nie jest to fałszywy alarm.
Turysta, który stamtąd wrócił, napisał na Weibo: „Dziś widzę wyraźnie, że Lhasa z założenia ma zostać przeobrażona w krzykliwego, turystycznego potworka na wzór Lijiangu. Ze starówki znikną wszystkie uliczne stragany, pensjonaty i tanie towary, ustępując miejsca luksusowym galeriom, antykwariatom i hotelom. Co więcej, budynki stojące przy starych ulicach dostaną zuniformizowane fasady i szyldy. Czy to znaczy, że wszystkie chińskie miasta mają przejść tę samą operację plastyczną, przepoczwarzającą je w cukierkowy koreański kicz?”.
W ostatnich dniach września 2012 roku kolejna grupa odchodzących do rezerwy żołnierzy Ludowej Policji Zbrojnej (LPZ) i Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (AL-W) zdała w Lhasie egzamin upoważniający do rozpoczęcia zwyczajnej służby policyjnej w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.
Wstrząsnął mną film obejrzany w internecie. Przed Cuglakhangiem, świątynią, w której Jego Świątobliwość naucza w stolicy tybetańskiej diaspory w Indiach, jakaś Chinka z nożyczkami w rękach niszczy wystawę zdjęć i atakuje ludzi.
Na pewno nie znam wszystkich pieśni Teczunga, ale odkąd usłyszałam pierwszą, uważam go za świetnego muzyka. Dzielimy tę samą przestrzeń.
Biegnąca wzdłuż Himalajów, wytyczona przez kolonialne rządy granica stała się dla mego narodu barierą, tworząc oraz rozdzielając Tybet „wewnętrzny” i „zewnętrzny”. Muzyka ma jednak skrzydła i umie frunąć ponad przeszkodami stworzonymi ludzką ręką, jak stada tungtungów, dziago i khuju, które do niedawna wędrowały za słońcem do tybetańskiego sanktuarium i z powrotem. Musiało im się tam podobać, bo przenikająca nauki buddyjskie estetyka dobroci zabraniała je zabijać tudzież gotować żywcem ku uciesze podniebienia.