
Wielu Chińczyków nie miało pojęcia o istnieniu tybetańskiej flagi, dopóki nie zobaczyli dumnych śnieżnych lwów o turkusowych grzywach oraz „trzech klejnotów” Buddy, Dharmy i Sanghi na sztandarach domowej roboty podczas eksplozji protestów w Tybecie w 2008 roku. Potem utrwalili je sobie w czasie solidarnościowych demonstracji towarzyszących światowej sztafecie olimpijskiej, niemniej wiedza ta najwyraźniej nie rozciąga się na tybetański hymn, jego słowa i melodię.
Szukając materiałów do nowego eseju, od kilku dni grzebię w najbardziej wypieszczonym organie partii – „Kronice ilustrowanej Chin”, która sama nazywa siebie „twarzą kraju i pamięcią ludu”. Postanowiłam policzyć, ile zaserwowano nam tam portretów „wyzwolonych” Tybetańczyków. Wyniki przerosły moje oczekiwania.
Narodziny i śmierć definiują życie swoją nieuchronnością i ostatecznością. Dzień w dzień umierają tysiące osób, rozsianych po tej planecie niczym mrówki. Dotyczy to również mikroskopijnej grupki moich znajomych, którzy gasną jak świece i znikają bez względu na wiek.
Pema Ceten – najpopularniejszy tybetański reżyser, 26 czerwca poturbowany i zatrzymany przez policję na lotnisku w Silingu (chiń. Xining), w prowincji Qinghai, a następnie skazany administracyjnie na pięć dni pozbawienia wolności za zakłócanie porządku – nadal przebywa w „rządowym szpitalu”.