Mamy dziewięćdziesiąte urodziny Komunistycznej Partii Chin i sześćdziesiątkę tak zwanego „pokojowego wyzwolenia” Tybetu. Rząd świętuje je tak rozrzutnie, że planecie może nie starczyć sił, mimo to miliony przymuszane do czczenia tego państwa i jego rocznic nie czują żadnej radości i widzą w nim największego wroga pokoju i demokracji, a dla Tybetańczyków to najczarniejszy dzień utraty dwóch tysięcy lat niepodległości. Wymuszanie czerwonej chorągiewki z gwiazdkami na każdym dachu boli jak pchnięcie nożem.
Ciągle wracali do nas ze swoimi pogadankami i groźbami, każąc oddać dzieci do szkoły z internatem. Dwóch aparatczyków z miasta, szef komisji edukacji z okręgu i bodaj sześciu policjantów. Mówili tak:
Dwudziestopięcioletni pisarz Pema Rinczen (pisze jako „Trujący cierń”) pochodzi z Draggo w Kardze, w Sichuanie; 5 lipca przyszli po niego funkcjonariusze tamtejszego Biura Bezpieczeństwa Publicznego.
Ciągle mam w głowie te słowa z artykułu sprzed trzech lat: „igrzyska przypieczętowały los starego Pekinu, który przetrwał wojny i rewolucje. Buldożery i deweloperzy masakrują cesarskie miasto”. Chiński architekt pisze, że w pogoni za rozwojem na wielką skalę „miasto zdążyło już stracić historyczny kontekst”. Mimo to, przeżywszy w nim tyle lat, mogłam się przekonać, że Tybet spotyka się tu na każdym kroku.