Indyjski mistrz Atiśa Dipamkara streścił całą ścieżkę, ukazaną w trzech obrotach Koła Dharmy. Zrobił to, wzruszony prośbą władcy zachodniego Tybetu, Dziangciuba O, który podkreślał, że idzie mu nie tyle o głębię, co jasność nauk, aby mogli z nich korzystać wszyscy Tybetańczycy.
Dziękujemy za niezmordowane propagowanie czterech „zobowiązań”: podstawowych ludzkich wartości bezinteresownej miłości i współczucia, międzyreligijnej harmonii, słusznej sprawy Tybetu oraz żywego dziedzictwa uniwersytetu Nalanda, które we współpracy ze współczesną nauką otwiera wrota zupełnie nowego wymiaru odkryć, kluczowych dla naszego wspólnego i indywidualnego dobra.
Nadejście Saga Dały – czwartego, „świętego” miesiąca tybetańskiego kalendarza buddyjskiego, który w tym roku kończy się 19 czerwca – spotęgowało napięcie w Lhasie i w całym Tybecie. Prawdę mówiąc, teraz to bez różnicy: święto lokalne, tradycyjne czy importowane – każde, jak to się dziś ładnie mówi, jest „newralgiczne”.
Pewne rzeczy, choć nie są tajemnicami, warto zmilczeć dla dobra własnego i innych.
Po pierwsze, nie należy informować o swoich zaletach. Nawet jeśli mamy ich całe mnóstwo! Opowiadając o własnych zasługach, sprawiamy wrażenie aroganckich i wywołujemy najzupełniej niepochlebne skojarzenia.
Bladym świtem siódmego maja rządowa CCTV pokazała nagle specjalny dokument o samospaleniach w Tybecie (po mandaryńsku i angielsku). Czterdzieści minut propagandy lokalnego aparatu. „Dali to w środku nocy – podsumowali zaraz obywatele sieci – więc chyba nie chcą, żeby te zdjęcia zobaczył zwykły Chińczyk”. Następnego dnia CCTV wyemitowała film w wersji francuskiej, hiszpańskiej, arabskiej, rosyjskiej i jeszcze jakiejś, tyle że na kanałach niedostępnych w kraju, więc faktycznie raczej nie do użytku wewnętrznego.
Już 27 stycznia, na kilka przed Nowym Rokiem tybetańskiego kalendarza, władze lokalne ogłosiły zamknięcie wszystkich miejsc, które na co dzień oblegały tłumy pielgrzymów – między innymi Dżokhangu, Potali, Barkhoru. Niewątpliwie było to konieczne. Dokładnie trzy miesiące później przeczytałam komunikat komisariatu ze „Starówki”, zapowiadający otwarcie Barkhoru dla „grup Buddy i zwykłej publiczności”. Pierwsze określenie brzmiało absurdalnie, ale – zastępując utartych w ichnim żargonie „buddyjskich wiernych” – przydawało wydarzeniu dramatyzmu, jakby Buddowie mieli zaraz zstąpić z nieba, żeby skorzystać ze sposobności rytualnego okrążenia lhaskiego sanktuarium.
Tragedię, do której doszło, gdy rząd Chin rozkazał frontowym oddziałom oczyścić plac Tiananmen z pokojowo wiecujących studentów, nazwano u nas „incydentem czwartego czerwca”. Trzydzieści lat później wciąż mówi się o niej w kategoriach jednorazowych, choć była elementem wielkiego ruchu, obejmującego wszystkie większe miasta w kraju. Do dziś nie powstała pełna, historyczna definicja wydarzeń 4 czerwca 1989 roku, ponieważ to wymagałoby nie tylko znajomości wszystkich faktów, ale także różnych perspektyw. Kiedy opadł kurz, władze dokręciły śrubę cenzury, szykanując, zatrzymując i wtrącając do więzień każdego, kto ważył się mówić o „czwartym czerwca”. Dla Komunistycznej Partii Chin i jej machiny propagandowej to wciąż największe tabu, dorównujące polityczną drażliwością kwestiom Tybetu i Xinjiangu. Zasłona milczenia sprawia, że wciąż nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło, kto wydawał rozkazy i je wykonywał, kto i jak ginął, ilu trafiło do więzień.