Zachodniemu, chrześcijańskiemu sumieniu trudno było zrozumieć samospalenia wietnamskich mnichów buddyjskich w 1963 roku. Media mówiły wtedy o samobójstwie, lecz w istocie akt ten nim nie jest. Nie jest nawet protestem. Zgodnie z listami, które mnisi zostawiali przed podpaleniem się, ich zamiarem było jedynie przebudzenie, poruszenie serc ciemiężców i zwrócenie uwagi świata na cierpienia Wietnamczyków. Wydanie siebie na pastwę ognia ma dowodzić, że mówi się rzecz wagi najwyższej. Nic nie boli bardziej niż poparzenie. Wypowiedzenie czegoś w takich katuszach świadczy o największej odwadze, determinacji i szczerości. Podczas ceremonii wyświęcenia w tradycji mahajany nowicjusz musi wypalić na swoim ciele jedno lub więcej znamion, ślubując przestrzegać dwustu pięćdziesięciu zasad bhikszu, prowadzić życie mnicha, osiągnąć przebudzenie i poświęcić się wyzwoleniu wszystkich istot. Można, rzecz jasna, oświadczyć to siedząc w wygodnym fotelu, lecz kiedy wypowiada się owe słowa klęcząc przed Sanghą i doświadczając takiego bólu, wyrażają one powagę serca oraz umysłu i ważą o wiele więcej.
Według tybetańskich źródeł władze chińskie przez dwa tygodnie więziły i maltretowały przełożonych klasztoru Draggo (chiń. Luhuo) w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan, żeby zmusić mnichów i lokalną społeczność do rozebrania trzydziestometrowego posągu Buddy.
Według tybetańskich źródeł 12 grudnia na rozkaz władz i „pod osłoną wojska” zniszczono trzydziestometrowy posąg Buddy i 45 młynów modlitewnych w klasztorze Draggo, w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan.
Według niezależnych źródeł chińskie grupy robocze „odwiedzają” tybetańskie domy w Gologu (chiń. Guoluo), w prowincji Qinghai, szukając zdjęć Dalajlamy, przepytując dzieci i zrywając flagi modlitewne.
Według tybetańskich źródeł kolejna prefektura prowincji Qinghai zakazała czynnym i emerytowanym członkom partii oraz ich bliskim udziału w „jakichkolwiek praktykach religijnych”.
Według niezależnych źródeł władze chińskie rozpoczęły kampanię usuwania niepełnoletnich nowicjuszy z klasztorów w tybetańskich regionach prowincji Qinghai.
Drikung jest jedną z najważniejszych szkół tradycji kagju. Ma długą historię, wysublimowane nauki i niezliczonych joginów, którzy osiągnęli najwyższe poziomy duchowego urzeczywistnienia. Stare przysłowie mówi „nie dorównasz władzy kaszagu, majątkowi szkoły karma kagju i mocy adeptów drikungu”. Od ośmiuset lat ich klasztory działały w całym Tybecie i każdym zakątku Himalajów. Pierwszy i główny, Drikung Til, leży w Maldrogongkarze, na wschód od Lhasy. Słynie z cmentarzyska i ceremonialnych abhiszek, udzielanych co dwanaście lat w roku małpy naszego kalendarza. W 2004 pojechałam tam z całą rodziną. Rozległe łąki pokrywał gąszcz wielkich i małych namiotów. Z rozstawionych wszędzie głośników dobiegał głęboki, nieziemski głos opata, intonującego wersy rytuału. Widzieliśmy też słynny kamień, na którym ćwiartuje się zwłoki. Ofiarna szarfa owinięta wokół sąsiedniego głazu sygnalizowała, że zmarły rozpoczyna właśnie ostatnią wędrówkę. Mówiono, że mimo ulewnego deszczu drugiego dnia liczba wiernych przekroczyła dwieście tysięcy. Wszyscy stali w milczeniu z odkrytymi głowami, pragnąc odebrać błogosławieństwo, dzięki któremu po śmierci ich umysły odnajdą właściwą drogę. Już sam ten widok sprawił, że nasz przewodnik płakał jak dziecko.