Naszej Lhasie grozi zagłada – i nie jest to fałszywy alarm.
Turysta, który stamtąd wrócił, napisał na Weibo: „Dziś widzę wyraźnie, że Lhasa z założenia ma zostać przeobrażona w krzykliwego, turystycznego potworka na wzór Lijiangu. Ze starówki znikną wszystkie uliczne stragany, pensjonaty i tanie towary, ustępując miejsca luksusowym galeriom, antykwariatom i hotelom. Co więcej, budynki stojące przy starych ulicach dostaną zuniformizowane fasady i szyldy. Czy to znaczy, że wszystkie chińskie miasta mają przejść tę samą operację plastyczną, przepoczwarzającą je w cukierkowy koreański kicz?”.
W ostatnich dniach września 2012 roku kolejna grupa odchodzących do rezerwy żołnierzy Ludowej Policji Zbrojnej (LPZ) i Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (AL-W) zdała w Lhasie egzamin upoważniający do rozpoczęcia zwyczajnej służby policyjnej w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.
Wstrząsnął mną film obejrzany w internecie. Przed Cuglakhangiem, świątynią, w której Jego Świątobliwość naucza w stolicy tybetańskiej diaspory w Indiach, jakaś Chinka z nożyczkami w rękach niszczy wystawę zdjęć i atakuje ludzi.
Na pewno nie znam wszystkich pieśni Teczunga, ale odkąd usłyszałam pierwszą, uważam go za świetnego muzyka. Dzielimy tę samą przestrzeń.
Biegnąca wzdłuż Himalajów, wytyczona przez kolonialne rządy granica stała się dla mego narodu barierą, tworząc oraz rozdzielając Tybet „wewnętrzny” i „zewnętrzny”. Muzyka ma jednak skrzydła i umie frunąć ponad przeszkodami stworzonymi ludzką ręką, jak stada tungtungów, dziago i khuju, które do niedawna wędrowały za słońcem do tybetańskiego sanktuarium i z powrotem. Musiało im się tam podobać, bo przenikająca nauki buddyjskie estetyka dobroci zabraniała je zabijać tudzież gotować żywcem ku uciesze podniebienia.
Grupy robocze rozlokowano we wszystkich tysiącu siedmiuset klasztorach Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA). Mówiono mi, że początkowo Pekin chciał zainwestować w to trzy tysiące aparatczyków, ale skończyło się na siedmiu tysiącach. Grupy robocze stoją także w każdej z pięciu tysięcy czterystu tamtejszych osad. W rządowych mediach piszą, że zatrudnili w nich „dwadzieścia tysięcy kadr”; nie mam pojęcia, czy ta liczba obejmuje tamtych ze świątyń.
Oser: W 1966 roku uczył się pan w szkole średniej w Lhasie. Był pan jednym z pierwszych hunwejbinów w tym mieście. Czy pamięta pan okoliczności powołania czerwonej gwardii?
Dała: Samo wyszło. Robiono to w całych Chinach, zrobiliśmy i my. Nie pamiętam szczegółów, ale to musiało mieć związek z przyjęciem czerwonogwardzistów przez przewodniczącego Mao na Tiananmen. Każdy uczeń mógł wtedy nałożyć czerwoną opaskę.