Budda przyszedł na świat pod drzewem, o które opierała się jego matka. Pod drzewem osiągnął Przebudzenie i między drzewami odszedł. Gdyby więc wrócił do naszego świata, z pewnością zaangażowałby się w kampanię ochrony środowiska naturalnego.
Pierwszy raz byłam w Mato, u źródeł Żółtej Rzeki, w 1977 roku, po raz czwarty – niedawno. W tamtych czasach miasto okręgowe sprawiało wrażenie wymarłego: zamknięte drzwi, kawałki papieru i plastikowe torby dryfujące nad wąskimi uliczkami jak zagubione duchy. Dziś na tętniącej życiem arterii kusi gorącymi kociołkami „Cesarska kuchnia”, na placu głównym uwagę przyciąga nie pomnik rumaka w chmurach, a wielki transparent z napisem „Światłość partii opromienia górę rzeki”.
Ludzie potrzebują żywności i schronienia, ale wolność jest im niezbędna niczym czyste powietrze, bez którego gasną i obracają w plastikowe lalki, poddające się cudzej woli i manipulacji.
Droga do Juszu była pełna emocji. Wszyscy wiemy, że 14 kwietnia 2010 roku miasto spustoszyło trzęsienie ziemi. Zabijało i burzyło. Wcześniej często bywałam w Juszu, raz spędziłam tam nawet dwa tygodnie, zakochując się w ludziach i ich obyczajach. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Rinpocze, który założył bibliotekę z książkami tybetańskimi, ale i chińskimi oraz angielskimi, traktującymi nie tylko o buddyzmie.
Drikung jest jedną z najważniejszych szkół tradycji kagju. Ma długą historię, wysublimowane nauki i niezliczonych joginów, którzy osiągnęli najwyższe poziomy duchowego urzeczywistnienia. Stare przysłowie mówi „nie dorównasz władzy kaszagu, majątkowi szkoły karma kagju i mocy adeptów drikungu”. Od ośmiuset lat ich klasztory działały w całym Tybecie i każdym zakątku Himalajów. Pierwszy i główny, Drikung Til, leży w Maldrogongkarze, na wschód od Lhasy. Słynie z cmentarzyska i ceremonialnych abhiszek, udzielanych co dwanaście lat w roku małpy naszego kalendarza. W 2004 pojechałam tam z całą rodziną. Rozległe łąki pokrywał gąszcz wielkich i małych namiotów. Z rozstawionych wszędzie głośników dobiegał głęboki, nieziemski głos opata, intonującego wersy rytuału. Widzieliśmy też słynny kamień, na którym ćwiartuje się zwłoki. Ofiarna szarfa owinięta wokół sąsiedniego głazu sygnalizowała, że zmarły rozpoczyna właśnie ostatnią wędrówkę. Mówiono, że mimo ulewnego deszczu drugiego dnia liczba wiernych przekroczyła dwieście tysięcy. Wszyscy stali w milczeniu z odkrytymi głowami, pragnąc odebrać błogosławieństwo, dzięki któremu po śmierci ich umysły odnajdą właściwą drogę. Już sam ten widok sprawił, że nasz przewodnik płakał jak dziecko.