W marcu 2015 roku odwiedził mnie amerykański dziennikarz, przygotowujący materiał o „podziemnych historykach”, którzy dokumentują przeszłość i ujawniają publicznie prawdę o niej w „państwie zadekretowanej amnezji”.
W marcu 2015 roku odwiedził mnie amerykański dziennikarz, przygotowujący materiał o „podziemnych historykach”, którzy dokumentują przeszłość i ujawniają publicznie prawdę o niej w „państwie zadekretowanej amnezji”.
„To miasto zmienia się z dnia na dzień”, powie wam każdy, kto był w Lhasie. Dorzucę i ja swoje dwa grosze o tych nowinkach: ulicy Jiangsu i Wyspie Słońca.
W rozmowach o książce ze zdjęciami ojca prędzej czy później pojawia się pytanie, która sama sobie często zadaję: gdyby wciąż żył, co myślałby o mojej pracy i walce o przestrzeganie prawa człowieka w Tybecie? I jaki właściwie był jego stosunek do rewolucji kulturalnej?
„Trunglha” to po tybetańsku „bóstwo urodzenia”. W czasach Siódmego Dalajlamy (1708-1757) w lesie na południowo-wschodnich rubieżach Lhasy wzniesiono świątynię poświęconą jego „urodzinowemu bóstwu”, która dała nazwę całej okolicy. Zgodnie z tradycją w dniu urodzin Dalajlamy świętowali tam rządowi dostojnicy i zwykli ludzie, zapamiętale odprawiając rytuały, zanosząc modły, paląc kadzidło, śpiewając i obrzucając się campą (czyli „narodową” mąką z prażonych ziaren jęczmienia), aby Dalajlama „pozostał na wieki” i „zwyciężyły bóstwa”. Przez trzysta lat te radosne uroczystości nosiły miano „Trunglha Jarsol”.
Na początku listopada 2012 roku Wang Lixiong wdał się w internetową dyskusję ze znajomym, Tybetańczykiem mieszkającym za granicą, i pozwolił mi zerkać sobie przez ramię. Są dobrymi przyjaciółmi, rozmawiali więc otwarcie i szczerze. Efekty poniżej (interlokutor Wanga będzie tu występował pod pseudonimem „Bodpa”, co w naszym języku oznacza po prostu „Tybetańczyka”).
Jeśli czas może być lekarstwem na kłamstwo
Jeśli czas może być lekarstwem na kłamstwo
Dziesięć lat to za dużo czy zbyt mało?
Dziecko wyrasta na zdolnego młodzieńca
I jak papuga mamrocze wyuczone słowa
Zanosząc błagania do Pana Względów.
W lipcu 1987 roku, podczas drugiej czy trzeciej oficjalnej wizyty w Chinach, niemiecki kanclerz Helmut Kohl znienacka wyraził pragnienie zobaczenia Lhasy. O dyplomatycznej niecodzienności tego zdarzenia niech świadczy fakt, że do tej pory stolicy Tybetu nie odwiedził żaden inny przywódca zachodniego państwa. Zanim zeszło na podróże, Deng Xiaoping rozmawiał z nim o wzroście. „Z tak potężnym obrońcą u boku – miał powiedzieć, mierząc wzrokiem sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry Niemca – nie bałbym się nawet nieba spadającego na głowę”. Wygląda na to, że przypadli sobie do gustu.
Chińska dziennikarka „New York Timesa”, która rozmawiała ze mną o rewolucji kulturalnej w Tybecie, pytała o Tao Changsonga, jednego z najważniejszych czerwonogwardzistów w Lhasie i dowódcę frakcji „rebeliantów”.
Spotkałam się z nim dwukrotnie w 2011 roku. Niski, szczupły sześćdziesięciolatek wyróżniał się tylko strojem: charakterystyczną czapką, kurtką i okularami z tamtej epoki. Sprawiał wrażenie łagodnego i dobrze wychowanego, trudno było dostrzec w nim ślady władczej postaci, o której tyle słyszałam. Kiedy zaczynaliśmy rozmowę wydawał się typowym, cichym, introwertycznym chińskim intelektualistą, lecz szybko się zmienił. Agresywny ton i fanatyczne błyski w oczach pasowały bardziej do tamtego człowieka, którego najwyraźniej przywracało do życia wspomnienie rewolucji kulturalnej. Kiedy nagle wracał na chwilę do teraźniejszości, uśmiechał się przepraszająco, ale zaraz znów pogrążał się w szokującej, niemniej „wspaniałej” i „wiekopomnej” przeszłości. Często powtarzał „rozumiesz, prawda?” i „mam to gdzieś”.
Tybet powoli staje się coraz mniej tybetański. Rozczarowuje zagranicznych turystów, ludzie nazywają jego stolicę klonem Chengdu. Policzyłam to sobie niedawno i wyszło mi, że na bodaj stumetrowym odcinku między moim rodzinnym domem w Nowym Szolu u stóp Potali a wylotem najbliższej ulicy minęłam trzydziestu siedmiu Hanów i pięciu Tybetańczyków. Nie ulega wątpliwości, że napływ imigrantów odciska się na naszej ojczyźnie.
Milan Kundera powiedział kiedyś, że zmagania człowieka z władzą są walką pamięci z zapomnieniem. Nie „człowiek”, wyjaśnijmy dla pewności, chce tu zapomnieć – to „władza” zmusza go do tego, by utkane przez nią kłamstwa stały się pamięcią zbiorową. Po drodze wymazane zostają wspomnienia prawdziwe.