Om swasti siddham!
List mnicha Sonama Gjalcena Pal Sangpo do nauczycieli spod Białego Dachu, klasztornych sekretarzy, urzędników świeckich, rządców, strażników, pracowników, prominentnych i zwyczajnych gości z bliska i daleka oraz podróżnych.
Om swasti siddham!
List mnicha Sonama Gjalcena Pal Sangpo do nauczycieli spod Białego Dachu, klasztornych sekretarzy, urzędników świeckich, rządców, strażników, pracowników, prominentnych i zwyczajnych gości z bliska i daleka oraz podróżnych.
1.
Odkąd je zobaczyłem, czuję szczególny związek z ostatnim zdjęciem, jakie zrobiono Gendunowi Czophelowi. Często na nie patrzę. Kiedy jest mi bardzo smutno, nawet kilka razy dziennie. Zawsze, jakby wywoływało halucynacje, po chwili zdaje mi się, że na nim jestem, przycupnięty obok łóżka. I słyszę, co mówi Gendun Czophel. Nieodmiennie przechodzą mnie wtedy zimne dreszcze i zaczynam się dusić.
Bodziesz niebo niczym gradowa chmura.
Para z paszczy i nosa
przypomina kłęby szarego dymu,
język błyskawicę,
a mruczenie odległy grzmot.
Grupka znajomych rzutem na taśmę dojechała właśnie na Nowy Rok do rodzinnej wioski we wschodnim Tybecie. Spytałam ich, czy świętują po tybetańsku i po chińsku, czy może pryncypialnie dokonują wyboru. Usłyszałam, że ludzie wolą Losar, ale w pracy nie ma o czym gadać: chińszczyzna. W tamtych stronach żyje się z reguły z hodowli lub uprawy i świętuje na modłę sąsiadów.
Jak wszystkim wiadomo, dawnym Tybetem złożonym z trzech prowincji (czolka sum) władała linia czterdziestu dwóch królów – od Njatriego Cenpo (127 p.n.e.) po Tri Ralpaczena (828 n.e.). Panowali oni niemal tysiąc lat. W tym okresie Tybet był środkowoazjatyckim mocarstwem, porównywalnym – pod względem siły militarnej i wpływów politycznych – z Mongolią i Chinami; pod względem literatury, bogactwa i rozmachu religii oraz kultury cywilizacja tybetańska ustępowała jedynie indyjskiej.
Jeden obraz potrafi obudzić wiele wspomnień. Ta okładka magazynu TIME, ilustracja do artykułu o mojej ucieczce z Tybetu, przypomina o tragedii naszego kraju i narodu.
Podczas brytyjskiego najazdu w 1904 roku władcy Tybetu uciekli i z bezpiecznej odległości czekali, aż rzeka znów będzie niebieska. Nie bardzo wiadomo, czym się w tym czasie trudnili. Zwycięzcy z kolei skrupulatnie opisywali kraj, który mieli złupić. Zauważyli na przykład – jakby sądzili, iż są pierwsi – że suchość nie przydaje liściom urody. Jedyną mokrą rzeczą była woda, nawet tu żadna piękność. Korespondentowi Percevalowi Landonowi Tybet jawił się niezbadaną ziemią, ostatnim krajem, czekającym na odkrycie przez cywilizowany świat. Obserwując pierzaste chmury na nocnym niebie z obozowiska rozbitego przez żołnierzy na skrawku ziemi, skryba imperium zanotował, że to zadanie na miarę Anglików, wiernych sług postępu. Dziennik zdobywcy jest zupełnie szczery, wszystko odnosi do czystej bieli. Rosną tu dęby, ale słabo. Samotny ptak w przestworzach, skała, porosty, wiecheć jałowca. Osobliwe miejsce.
Pamiętam ten pełen optymizmu i energii rok dwa tysiące drugi, to przecież tak niedawno. Właściwie widzę to na własne oczy: drzewko zasadzone w twojej intencji przez jednego z honorowych gości prawie się nie zmieniło. Ale bodaj tylko ono.
Ciągle mam w głowie te słowa z artykułu sprzed trzech lat: „igrzyska przypieczętowały los starego Pekinu, który przetrwał wojny i rewolucje. Buldożery i deweloperzy masakrują cesarskie miasto”. Chiński architekt pisze, że w pogoni za rozwojem na wielką skalę „miasto zdążyło już stracić historyczny kontekst”. Mimo to, przeżywszy w nim tyle lat, mogłam się przekonać, że Tybet spotyka się tu na każdym kroku.