Tang Danhong, chińska pisarka, która mieszka teraz w Izraelu, i współpracujący z nią tybetański pisarz Sangje Kjab latem 2010 roku przeprowadzili wywiady z kilkunastoma sędziwymi Tybetańczykami z Dharamsali, Biru, Dalhousie i innych enklaw diaspory. Ich książkę – „Niespokojne czasy. Głosy tybetańskich uchodźców” – wydano właśnie na Tajwanie. Z radością przystałam na propozycję napisania słowa wstępnego, ponieważ przyjaźnię się z Danhong od dwudziestu lat. Oto co napisałam.
Władze chińskie usuwają „sędziwych duchownych” z Instytutu Studiów Buddyjskich Larung Gar w Sertharze (chiń. Seda), w prefekturze Kardze (chiń. Ganzi) prowincji Sichuan.
Według napływających z Tybetu szczątkowych informacji 17 listopada policja spacyfikowała protest przeciwko kopalni w prefekturze Deczen (chiń. Deqin) prowincji Yunnan.
Ukryta przeszłość? Dokładnie tak. I to nie tylko jakiś fragment, ale cała historia. Historia Tybetu. Zwłaszcza pewna dekada, którą zatuszowano niemal całkowicie.
Według niezależnych źródeł władze chińskie odbierają paszporty Tybetańczykom z prowincji Qinghai, Sichuan i Gansu; w Tybetańskim Regionie Autonomicznym (TRA) zrobiono to już wcześniej.
Przeczytałam przekłady dwóch książek opublikowane przez Chińskie Wydawnictwo Tybetologiczne, które uprzytomniły mi, jak długą tradycję mają oficjalne wycieczki organizowane przez Komunistyczną Partię Chin dla zagranicznych dziennikarzy.
Amerykańscy dziennikarze, których władze zaprosiły na jedną z „kontrolowanych wycieczek” do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) – gdzie nie akredytowano dotąd żadnego korespondenta niezależnych mediów – próbowali zweryfikować absurdalne na pierwszy rzut oka dane dotyczące liczby turystów w Tybecie.
Pod wieloma względami nigdy nie żyło się lepiej niż teraz, choć przemoc i rządy tyranów pozostają zmorą wielu zakątków świata, a ludzie dopuszczają się niewyobrażalnych aktów okrucieństwa w imię religii, mimo że jej główne tradycje nieodmiennie nauczają miłości, tolerancji i współczucia.