Zachodniemu, chrześcijańskiemu sumieniu trudno było zrozumieć samospalenia wietnamskich mnichów buddyjskich w 1963 roku. Media mówiły wtedy o samobójstwie, lecz w istocie akt ten nim nie jest. Nie jest nawet protestem. Zgodnie z listami, które mnisi zostawiali przed podpaleniem się, ich zamiarem było jedynie przebudzenie, poruszenie serc ciemiężców i zwrócenie uwagi świata na cierpienia Wietnamczyków. Wydanie siebie na pastwę ognia ma dowodzić, że mówi się rzecz wagi najwyższej. Nic nie boli bardziej niż poparzenie. Wypowiedzenie czegoś w takich katuszach świadczy o największej odwadze, determinacji i szczerości. Podczas ceremonii wyświęcenia w tradycji mahajany nowicjusz musi wypalić na swoim ciele jedno lub więcej znamion, ślubując przestrzegać dwustu pięćdziesięciu zasad bhikszu, prowadzić życie mnicha, osiągnąć przebudzenie i poświęcić się wyzwoleniu wszystkich istot. Można, rzecz jasna, oświadczyć to siedząc w wygodnym fotelu, lecz kiedy wypowiada się owe słowa klęcząc przed Sanghą i doświadczając takiego bólu, wyrażają one powagę serca oraz umysłu i ważą o wiele więcej.
Przenosząc buddyzm z jednego kontekstu społecznego w drugi, musimy umieć wskazać i odróżnić nauki podstawowe od kulturowego tła. Umierając, Budda przedstawił kryteria, którymi należy się wtedy kierować. Wedle Sutry mahaparanirwany (tyb. mDo mya-ngan-las‘das chen-po) miał powiedzieć zgromadzonym uczniom, że gdy odejdzie z tego świata, powinni stosować się do jego nauk (Dharma) i zasad dyscypliny (winaja). Zapytany, skąd mają wiedzieć, które pouczenia są najważniejsze, ostrzegł, by nie pozostawiać tego osądowi przyszłych nauczycieli ani konsensusowi społeczności monastycznej.
Pytacie, co Chińczycy myślą o Ujgurach? Moim zdaniem bez żadnych zastrzeżeń łykają propagandowe podanie o „groźnych terrorystach”. Tego rządu bronią urodzeni w Chinach ludzie, których znam z konserwatywnego kościoła protestanckiego. Karmiono ich propagandą od pierwszego dnia życia i w przypadku większości zakończyło się to pełnym sukcesem. (Choć są wyjątki, którym kłaniam się w pas.)
Sto pięćdziesiąt tysięcy Tybetańczyków na wychodźstwie stanowi ledwie dwa procent całej populacji – 6,3 miliona pozostaje w ChRL – niemniej skutecznie szarga wizerunek Chin w kraju i za granicą. W styczniu 77 procent uprawnionych oddało głos w pierwszej turze wyborów przywódcy Centralnej Administracji Tybetańskiej w Indiach.
Przyznanie literackiej Nagrody Nobla Mo Yanowi zwróciło uwagę na jego stanowisko, czy też brak tegoż, w kwestii poszanowania praw człowieka i wolności słowa w Chinach. Jako wiceprzewodniczący państwowego Stowarzyszenia Pisarzy milczał, kiedy prześladowano kolegów po piórze, wziął udział w rocznicowym maratonie kaligrafowania przemówień przewodniczącego Mao, każącego zaprząc sztukę w służbę politycznych interesów partii, i długo odmawiał słowa wsparcia Liu Xiaobo, siedzącemu w więzieniu laureatowi pokojowego Nobla z dwa tysiące dziesiątego roku.
Rząd Chin będzie zapewne przekonywał świat, że jego odpowiedź na rozruchy w Urumczi i Turkiestanie Wschodnim podyktowana była koniecznością przywrócenia stabilizacji. Niemal na pewno zapomni jednak wyjaśnić, czemu tysiące Ujgurów zaryzykowały dosłownie wszystkim, by zaprotestować przeciwko niesprawiedliwości, i dlaczego setki straciły życie, korzystając z tego prostego prawa.
Lin Biao, człowiek, który stworzył Czerwoną książeczkę z cytatami Przewodniczącego, ogłosił po rozpoczęciu rewolucji kulturalnej, że „każde słowo Mao Zedonga jest prawdą, a każde zdanie ma wartość większą niż dziesięć tysięcy naszych”. „Słowa Przewodniczącego – dodał – kierują naszymi czynami. Kto mu się sprzeciwi, zostanie zmiażdżony przez partię i potępiony przez cały naród”. Na tym samym wiecu Zhou Enlai nazwał Mao najwyższym przywódcą światowej rewolucji, a jego myśl „zwieńczeniem” marksizmu-leninizmu.