Zhao Erfeng był ministrem odpowiedzialnym za pogranicze Yunnanu i Sichuanu pod koniec rządów Qingów. W latach 1905–8 wysłał swoją armię do Khamu, by utopić we krwi tybetańskie protesty. Zniósł też dziedziczny system [administracyjny] tusi, zastępując go liuguanem, aby siłą zasymilować Tybet. Tybetańczycy serdecznie go nienawidzili i nazywali „Zhao Tufu”, mordercą i dyktatorem.
Po pierwsze, serdecznie dziękuję partii i rządowi centralnemu za pracę włożoną w realizowanie postanowień ustawy o autonomii regionalnej, która gwarantuje prawo do chronienia oraz rozwijania pisanych i mówionych języków w naszym kraju.
Życie Dalajlamy dobiegało końca, a nie udało mu się ziścić marzenia o powrocie do Tybetu. Rząd Chin wciąż trzymał jego ojczyznę w żelaznym uścisku; zrozpaczeni Tybetańczycy nie mogli wiele na to poradzić.
W dawnych, dobrych czasach wolnego i szczęśliwego Tybetu, kiedy jeszcze mieszkałem w Lhasie jako przedstawiciel rządu Indii, zdarzało mi się zamarzyć o opuszczeniu wyrafinowanej stolicy z jej korowodem pysznych ceremonii. Wedle zachodnich standardów miasto – oddalone o dwa tygodnie jazdy wyboistymi drogami od wrót świata na indyjskich równinach – było senne, jego mieszkańcy cudownie gościnni, a dyplomatyczne obowiązki niezbyt absorbujące, jednak kryształowa jasność zielonej wiosny i kojący spokój złotej jesieni wyzwalały przejmującą tęsknotę za wiejską ciszą.
Zachodniemu, chrześcijańskiemu sumieniu trudno było zrozumieć samospalenia wietnamskich mnichów buddyjskich w 1963 roku. Media mówiły wtedy o samobójstwie, lecz w istocie akt ten nim nie jest. Nie jest nawet protestem. Zgodnie z listami, które mnisi zostawiali przed podpaleniem się, ich zamiarem było jedynie przebudzenie, poruszenie serc ciemiężców i zwrócenie uwagi świata na cierpienia Wietnamczyków. Wydanie siebie na pastwę ognia ma dowodzić, że mówi się rzecz wagi najwyższej. Nic nie boli bardziej niż poparzenie. Wypowiedzenie czegoś w takich katuszach świadczy o największej odwadze, determinacji i szczerości. Podczas ceremonii wyświęcenia w tradycji mahajany nowicjusz musi wypalić na swoim ciele jedno lub więcej znamion, ślubując przestrzegać dwustu pięćdziesięciu zasad bhikszu, prowadzić życie mnicha, osiągnąć przebudzenie i poświęcić się wyzwoleniu wszystkich istot. Można, rzecz jasna, oświadczyć to siedząc w wygodnym fotelu, lecz kiedy wypowiada się owe słowa klęcząc przed Sanghą i doświadczając takiego bólu, wyrażają one powagę serca oraz umysłu i ważą o wiele więcej.