Państwowość
Przed chińską inwazją Tybet był funkcjonującym niepodległym państwem. Nie stanowił zagrożenia dla sąsiadów, bez niczyjej pomocy rok w rok karmił swych mieszkańców, nie miał żadnych długów u innych państw ani instytucji.
Państwowość
Przed chińską inwazją Tybet był funkcjonującym niepodległym państwem. Nie stanowił zagrożenia dla sąsiadów, bez niczyjej pomocy rok w rok karmił swych mieszkańców, nie miał żadnych długów u innych państw ani instytucji.
Władze chińskie zapowiedziały osiedlenie niemal czterech tysięcy nomadów z okręgu Conji (chiń. Shuanghu) w prefekturze Nagczu (chiń. Naqu) Tybetańskiego Regionu Autonomicznego.

Tybet powoli staje się coraz mniej tybetański. Rozczarowuje zagranicznych turystów, ludzie nazywają jego stolicę klonem Chengdu. Policzyłam to sobie niedawno i wyszło mi, że na bodaj stumetrowym odcinku między moim rodzinnym domem w Nowym Szolu u stóp Potali a wylotem najbliższej ulicy minęłam trzydziestu siedmiu Hanów i pięciu Tybetańczyków. Nie ulega wątpliwości, że napływ imigrantów odciska się na naszej ojczyźnie.
Tybetańczycy skarżą się, że po ukończeniu studiów nie mogą znaleźć pracy w faworyzującym Chińczyków sektorze państwowym.

W związku z newralgicznymi marcowymi rocznicami w połowie lutego władze chińskie tradycyjnie już zamknęły Tybetański Region Autonomiczny (TRA) przed cudzoziemcami.

Milan Kundera powiedział kiedyś, że zmagania człowieka z władzą są walką pamięci z zapomnieniem. Nie „człowiek”, wyjaśnijmy dla pewności, chce tu zapomnieć – to „władza” zmusza go do tego, by utkane przez nią kłamstwa stały się pamięcią zbiorową. Po drodze wymazane zostają wspomnienia prawdziwe.
Tybetańczycy skarżą się na restrykcje, towarzyszące dziesięciodniowym obchodom Nowego Roku kalendarza tybetańskiego, które – zbiegając się tym razem z chińskimi – rozpoczęły się 5 lutego.

Taki tytuł nadałam swoim szczątkowym notatkom sprzed piętnastu lat, z 2003 roku. Robiłam zdjęcia i zapiski przez całą drogę. Nasza podróż trwała niecałe dwa tygodnie, ale odwiedziłam kilkanaście miejscowości w Nanjiangu (czyli Południowym Xinjiangu), tych wszystkich Hotanów, Turpanów, Jekenów i Kaszgarów, których nazwy dzwonią mi w uszach do dzisiaj. Notatki urywają się jednak w połowie. Najpierw myślałam, że do nich wrócę i wszystko dokończę. Chciałam odwiedzić inne miejsca, całą północ, Urumczi – i przez myśl mi nie przeszło, że moja pierwsza wizyta w Turkiestanie Wschodnim będzie zapewne ostatnią. Nie dlatego, że nie chcę, ale z uwagi na sytuację. W 2009 roku Wang Lixiong wydał książkę Moje zachodnie Chiny, wasz Turkiestan Wschodni i bardzo chciał mnie tam znów zabrać, ale znajomi stanowczo to odradzali, prosząc o poczekanie na bardziej sprzyjające okoliczności albo na lepszy moment. I tak czekamy do dzisiaj. Każde też wie, że sytuacja zmienia się wyłącznie na gorsze. Głosów przyjaciół nie słyszeliśmy od bardzo dawna.
W Szigace (chiń. Rigaze / Xigaze) oddano w styczniu nowy „ośrodek edukacji politycznej” dla tysięcy partyjnych aparatczyków, delegowanych – w celu „strzeżenia stabilizacji oraz zwalczania separatyzmu i wpływów Dalaja” – do tybetańskich osad, klasztorów i szkół. Władze chińskie zapowiadają też, że w maju otwarty zostanie „Pałac młodzieży tybetańskiej”, wielkie „centrum edukacji patriotycznej dla dzieci i nastolatków” w Lhasie.
