Gdy schodziłem z gór
Budynku są wyższe od szczytów
Tu, gdzie przyszło mi zostać
Według tybetańskich źródeł nocą 13 sierpnia na półtora roku przed terminem zwolniono z więzienia czterdziestoletniego Gonpo Cetena.
Jeśli jesteś pisarzem i zamarzy ci się powieść o życiu we współczesnych Chinach, powinieneś omijać szerokim łukiem trzy okresy: wielki głód (1959-62), rewolucję kulturalną (1966-76) i incydent z Tiananmen (1989), ponieważ nikt tego potem nie opublikuje. Jako redaktor lub dziennikarz musisz wiedzieć, o czym wolno informować, o czym powiedzieć można, ale trzeba zrobić to ostrożnie, a czego puścić w żadnym razie nie należy, bo inaczej zdejmą cię albo nawet wyleją na zbity pysk.
Chiński adwokat poinformował, że sąd wyższej instancji „utrzymał wyrok” Tasziego Łangczuka – biznesmena i społecznika, walczącego o poszanowanie konstytucyjnych praw Tybetańczyków – skazanego w maju na pięć lat pozbawienia wolności w związku z wywiadem, którego w 2015 roku udzielił dziennikarzowi „New York Timesa”, co uznano za „podżeganie do separatyzmu”.
Czworo specjalnych sprawozdawców ONZ 6 sierpnia poprosiło Pekin o wyjaśnienia w sprawie „dwutorowej polityki paszportowej”, która ich zdaniem dyskryminuje Tybetańczyków.
(Kilka akapitów – z drobnymi zmianami – które napisałam 13 maja na Twitterze, odpowiadając na artykuł „Dziennika Ludowego”, poświęcony mojemu wpisowi na Weibo „Lhasa na krawędzi zagłady – ratunku!”.)
„Dziennik Ludowy” 13 maja opublikował artykuł zatytułowany „Wielkie »wyburzanie i przebudowa« lhaskiej starówki to wymysł (szukajmy prawdy w faktach a nie krzykach)”, zaczynający się zdaniem: „4 maja na Weibo pojawił się post »Lhasa na krawędzi zagłady«, krytykujący zbytnią komercjalizację oraz, ilustrowaną zdjęciami, »gigantyczną rozbiórkę« tego miasta”. A kuku, „Dzienniku”, to ja napisałam ten post, proszę podać moje nazwisko.
Władze Nepalu wysłały do Dharamsali grupę ośmiorga tybetańskich uchodźców, których wyjazd do Indii odwlekano „ze względów bezpieczeństwa” od początku lipca.
Władze chińskie nakazały wyburzenie Jabszi Takceru, lhaskiej rezydencji, którą rząd niepodległego Tybetu podarował rodzinie obecnego Dalajlamy. Do historycznego kompleksu należała kaplica i świątynia bóstw opiekuńczych.
Jeżeli prawdziwy pokój polega na czymś więcej, niż na kruchej równowadze, wyrastającej z wzajemnej wrogości, jeśli w ostatecznym rozrachunku zależy od rozwiązania konfliktów wewnętrznych, to co można powiedzieć o wojnie? Choć, paradoksalnie, celem większości kampanii wojskowych jest pokój, wojna w istocie przypomina ogień – ogień, którego paliwem są żywi ludzie. I niczym pożar się rozprzestrzenia. Spójrzmy choćby na konflikt w byłej Jugosławii, który rozpoczął się jako lokalny spór, po czym błyskawicznie rozlał na cały region. Popatrzmy też na poszczególne bitwy. Kiedy jakieś ogniwo słabnie, dowódca wysyła posiłki – wrzucając, dosłownie, żywych ludzi w ogień. Tak się jednak do tego przyzwyczailiśmy, że nie poświęcamy temu większej uwagi. Nie umiemy przyznać, że wojna jest, z natury, zimnym okrucieństwem i cierpieniem.